Część z Was zna pewnie mojego bloga z czasów (z dzisiejszej perspektywy) analogowo prehistorycznych kiedy cała ta zabawa była (z dzisiejszej perspektywy) niemal za darmo, małoobrazkowa Velvia kosztowała trzy dychy, cudowny Fuji Pro 160 można było kupić na świeżo, bardzo niedawnym wspomnieniem były różne warianty Portry, na spokojnie dało się kupić film typu 220 a Bronikę SQ/ETRS można było kupić dwa razy taniej niż dziś. Kojarzycie poniższy kadr?
Wtedy spacerowałem sporo. Spacerowaliśmy z Eweliną sporo. Kilometry robione w obuwiu skutkowały setkami zdjęć które pamiętam do dzisiaj. Sporo takich spacerów było jak urodził nam się Franek, jak już stanął na własnych nóżkach to dystansowo. Chodziliśmy po Warszawie, Polsce, Europie... No i nagle przyszła pandemia... Nie wolno było chodzić. Znowu wskoczyliśmy w siodła. Franek szybko oswoił się z nowym środkiem odkrywania świata. Bardzo szybko zwiększaliśmy rodzinne dystanse, w pewnym momencie Franek po dwóch latach jazdy na dwóch kółkach z rodzicami zaliczył w wieku ośmiu lat Gassy z dystansem 72km (na mecie chciał więcej!). Rowery weszły na poważnie więc zdjęcia były naturalnym partnerem ożywionej pasji.
Gran Fondo z języka włoskiego oznacza długą jazdę, według norm UCI minimum 120-klometrową. No ale przy takich dystansach dość słabo wozi się ciężkie aparaty więc ograniczę sobie wpisy do po prostu rowerowych migawek. Nie ważne czy będzie to jedno zdjęcie zrobione w jedenastokilometrowej drodze do pracy czy stukilometrowej serii paru kadrów. Poniżej parę kadrów z ostatniej analogowej wyprawy.
Aha, poniższe kolorki to Fuji Provia 100F przez przypadek naświetlona na ASA 250 ale forsowana na +1. Z racji jakiejś dekady po terminie oceńcie sami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz